Pomoc dla Olka Pesty
Pomoc dla Olka Pesty
Pomoc dla Olka PestyPomoc dla Olka PestyPomoc dla Olka PestyPomoc dla Olka PestyPomoc dla Olka PestyPomoc dla Olka Pesty
Operacja na otwartym sercu-szansa na lepsze życie! (20.06.2013) Drukuj Email

 


1 czerwca wyjechałem z mamą i tatą w podróż do Niemiec, do miejscowości Munster. Mieliśmy taki plan, aby drogę rozłożyć na dwa razy, tak, żebym się mocno nie męczył, bo jak wiadomo droga długa.

Dojechaliśmy do Słubic, miasta leżącego tuż przy granicy niemieckiej. Było popołudnie. Zameldowaliśmy się w zarezerwowanym wcześniej hotelu. Zjadłem obiadek i poszedłem spać. Kiedy wstałem i „wciągnąłem” pępuszek poszedłem z Rodzicami na spacerek. Doszliśmy aż do Frankfurtu-niemieckiego miasta. W Słubicach jest taki most łączący te dwa miasta, a więc z sekundy na sekundę, z kroku na krok, byłem już w Niemczech :)) Na moście strasznie wiało, więc poszliśmy z powrotem do miasta i tam spacerowaliśmy. Rodzice bali się, abym się nie przeziębił tuż przed przyjęciem do Kliniki. Tak na spacerach spędziliśmy resztę dnia. Potem kolacja, leki i spanko.


2 czerwca z samego rana, zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy w podróż d Munster. Była brzydka pogoda, padał deszcz, ale jechaliśmy dalej. Nawigacja nam się wyłączyła i niestety zabłądziliśmy: Mamusia spanikowana, tatko też, ale nie dawał po sobie tego poznać. Wjechaliśmy do jakiegoś miasta, nie mogliśmy z niego wyjechać, aż po dwóch godzinach błądzenia, nasza nawigacja łaskawie postanowiła nam pomóc. W końcu trafiliśmy na właściwą trasę. O godzinie 17 dojechaliśmy na miejsce. Od razy rzuciły się w oczy ogromne, okrągłe wierze Kliniki. Zameldowaliśmy się w Familienhausie-hotelu dla Rodziców, których dzieci przebywają w Klinice. Tam nocowaliśmy, aby rano stawić się na oddział kardiologii. Wcześniej jednak, po tym jak mam nas rozpakowała poszliśmy na krótki spacer.


3 czerwca nadszedł wielki dzień. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko się dzieje. O godzinie 8.00 wyszliśmy z hotelu i poszliśmy w kierunku Kliniki. Spotkaliśmy ciocię Ewcię, która czekała już na nas, aby pomóc nam w tłumaczeniu języka niemieckiego na polski podczas przyjęcia na oddział. Byłem cały podekscytowany a mamusia z tatusiem bardzo przejęci i zestresowani. Wsiedliśmy do niebieskiej windy. Ciocia wcisnęła nr 18 i jechaliśmy w górę, ale frajda, mówię Wam. Weszliśmy na stację (tak w niemieckiej klinice nazywają oddział). Podeszliśmy do pulpitu, z dokumentami. Przyszła do nas Pani pielęgniarka i prosiła abyśmy zaczekali w pokoju zabaw, a za chwilkę, zawołają mnie na badania. W pokoju zabaw spotkaliśmy koleżankę Alicję i koleżankę Tolę z ich Rodzicami. Dziewczyny były już po operacjach, ale jak zobaczyłem, że się bawią i uśmiechają to troszkę poczułem się swobodniej. Po kilku chwilach musiałem przerwać zabawę, bo trzeba było iść do gabinetu zabiegowego. Ważenie, mierzenie, ekg, wymazy, badanie, wywiady, dały się we znaki ale to jeszcze nie był koniec, dopiero się zaczęło potem.


Poszliśmy na echo serduszka, a że mi się to nie spodobało, zdenerwowałem się i zacząłem płakać. Wróciłem na salę (czekało już na mnie łóżeczko) i dostałem jakiś syropek, który miał mnie uśpić. Jednak mi nie chciało się wcale spać i bawiłem się dvd.

 

Dostałem kolejną dawkę tego syropku i wtedy skapitulowałem. Mama zaniosła mnie do gabinetu, gdzie wykonują echo serca, nic nie czułem i nie pamiętałem, że w ogóle coś mam robione. Ponoć trwało ono 1,5 godziny. Zeszło się całe konsylium lekarzy i debatowali na temat mojego stanu serca. Pani dr powiedziała mojej mamusi, że muszę mieć wykonane dodatkowe badanie-rezonans serca. Cokolwiek to znaczy. Mama zmartwiła się, bo nie wiedziała co się dzieje. Po skończonym echu, Pani dr rozmawiała z Rodzicami i potwierdziła, że musi być wykonany rezonans serca, bo trzeba dokładnie pomierzyć, posprawdzać parametry serca, tak od środka. Okazało się, że VSD-ubytek międzykomorowy jest za mały, aby mogła przepływać przez niego odpowiednia ilość krwi i pod odpowiednim ciśnieniem.
Udało się lekarzom zapisać mnie to badanie jeszcze tego samego dnia. Znowu jechałem windą, tym razem większą i na łóżku, jak taki królewicz. Mi się podobało :)

 

Zjechaliśmy na trzeci poziom, ale tam to już nie było fajnie. Zaczęło się kucie :( i to nie jeden razy tylko trzy albo cztery :( wierzgałem nóżką, bo to właśnie w nią się Pan dr wkuwał i przez to był większy problem, rączki są już tak „podziurawione”, widać same białe kropeczki-zrosty od poprzednich kuć, że nie dało się znaleźć a nie jednej żyłki. W końcu się udało i prze założonego motylka anestezjolodzy podali mi znowu taki płyn, tym razem, zaraz po jego podaniu zamknąłem oczka i zapadłem w sen jak niedźwiedź, prawie na całą godzinkę. W tym czasie wykonywany miałem rezonans serca. Rodzice zdenerwowani i smutni czekali na mnie przed salą. Po 50 minutach wyjechałem, już wybudzony. Spokojnie leżałem, tak mi było najwygodniej. Oczywiście wracałem windą i uśmiechałem się delikatnie :) Tak zakończyły się badania na poniedziałkowy dzień, później już tylko jadłem, piłem i bawiłem się :) Szybko doszedłem do siebie, pod wieczór już spacerowałem z mamusią i tatusiem po oddziale, zwiedzając.


Około godziny 16 przyszła do Pani dr, na rozmowę przed operacyjną. Wszystko wytłumaczyła mamusi i tatusiowi, pokazując na rysunku, co miałem mieć robione podczas operacji i jakie są wyniki rezonansu. Otóż, sprawa skomplikowała się, ale nie ma sytuacji bez wyjścia, prawda? Planowo miałem mieć operację metodą Fontana czyli zespolenie dolnej żyły głównej z tętnica płucną i wstawienie „tunelu” między jedno zespolenie (zrobione podczas drugiej operacji) i to drugie, zrobione podczas tej operacji. I tak też pozostało, tylko oprócz tego, trzeba zrobić coś jeszcze, ze względu na to wąskie VSD i podwyższone ciśnienie w sercu. Taka operacja, to operacja metodą Damus-kei-stenzel. Polega ona na połączeniu tętnicy płucne z aortą. Operacja musi być wykonana z odłączeniem serca i podłączeniem go do płucoserca-maszyny pracującej za serce. Fachowo nazywa się to krążenie pozaustrojowe. Trzeba też schłodzić ciało. Na szczęście te dwie rzeczy mają być zrobione podczas jednego zabiegu. Pani dr powiedziała, że będzie to ciężka operacja, znacznie cięższa od tej, na którą wstępnie przyjechałem, ale inaczej się nie da. Pozostały więc modlitwy o to aby wszystko powiodło się zgodnie z planem.

4 czerwca, w dniu operacji, o godzinie 7 rano przyszła do mnie Pani pielęgniarka i dała taki śmieszny fartuszek aby mamusia mi go założyła. To w nim miałem jechać na blok operacyjny.


Rodzicom nie było jakoś do śmiechu, nosili mnie i przytulali nawzajem, mamusi moczyły się oczy, za to ja bardziej na luzie, chyba nie do końca świadomy tego co mnie czeka. O 7.35 przyszedł Pan z brodą, który zaprowadził mnie, a raczej zawiózł, bo jechałem na wózku, tym razem jeszcze większym niż poprzednie, na blok operacyjny. Pojechałem więc razem z Panem i Rodzicami, windą-moją ulubioną, na poziom trzeci. Szybko wszystko się działo i chwilę potem byliśmy już pod blokiem operacyjnym. Przez okienko wyjrzał Pan w śmiesznej zielonej czapeczce a za chwilę otworzyły się te ostatnie wielkie drzwi. I tu musiałem rozstać się z Rodzicami. Ucałowali mnie jeszcze, i ja wjechałem na blok a Oni musieli już sobie pójść. Po chwili zamknęły się drzwi, było wszędzie jasno a wokół mnie stało pełno zielonych ludzi, całkiem jakbym był w kosmosie, gdzieś na jakiejś planecie, ale tak naprawdę byli to lekarze i pielęgniarki. Myślałem jeszcze o mamusi i tatusiu, ale wiedziałem, że będą na mnie czekać. Mamusia płakała, wiem o tym. Tatuś też, choć nigdy nie płacze, jak to facet, to chyba skapła mu jakaś łezka, ale ciiii, ja nic nie wiem, nie wydajcie mnie. No i tak to wszystko się zaczęło. Zostałem uśpiony, ułożony na stole operacyjnym a profesor z Panią dr czynili rewolucje w moich skomplikowanym sercu.
O 14.00 byłem już na intensywnej terapii, jeszcze podłączony do respiratora.
O 14.30 mogli wejść do mnie moi Rodzice. Wcześniej jednak rozmawiali z Panem Profesorem i Panią dr. Którzy powiedzieli, że operacja się udała, to co zaplanowali zrobili, i mało tego usunęli z mojego serduszka skrzep wielkości dużego paznokcia (pokazali go mamusi i tatusiowi, bo mieli go w słoiczku-Rodzice byli przerażeni i mocno zdziwieni, zresztą tak samo jak i sami lekarze, kiedy zobaczyli to podczas operacji). Kolejny skrzep siedział w bandingu-opasce uciskowej, którą miałem założony podczas pierwszej operacji serca. Nie było przepływu przez niego, nie spełniał swojej funkcji, a krew się przed nim gromadziła i produkowała skrzepy, najprawdopodobniej jeden z tych skrzepów wydostał się poprzez zastawkę płucną i powędrował do krążenia, do mózgu, a tam znalazł sobie miejsce w lewej półkuli mózgu i dokonał tego, że doszło do udaru. Straszne, bo teraz borykam się z jego skutkami.

Kiedy przyszli do mnie Rodzice ja jeszcze spałem. Było nas tam strasznie dużo. Anestezjolodzy, lekarze, pielęgniarki, sam Pan Profesor, no i mamusia i tatuś.

 

Mamusia i tatuś byli uradowani, że mnie zobaczyli po tylu godzinach czekani. Byli bardzo zadowoleni jak zobaczyli jaki jestem różowy, mamusia cały czas dotykała moich paluszków, wpatrywała się nie, nie dowierzając, że jeszcze rano było fioletowe, tak samo jak usteczka i policzki.

Po niespełna trzech godzinkach zapadła decyzja o rozintubowaniu mnie. Wcześniej zrobione jeszcze pierwsze echo serca po operacji. Wszystko było w jak najlepszym porządku.

 

Kiedy lekarz wyjmował mi rurkę w buźki, nie było mi fajnie. Ciężko było złapać oddech, ale kilka razy głębiej oddychałem i za chwilę już oddychało mi się normalnie. Mama stała zaraz przy moim łóżeczku i zaczęła opowiadać wszystkie wiersze Tuwima i Brzechwy, te które znam. Jeju ile ich było. Otworzyłem oczka, choć jeszcze troszkę opuchnięte, wiadomo, ale starałem się je mieć jak najdłużej otwarte.

 

Kiedy zamykałem je (powieki były takie ciężkie) , tatuś włączył mi dvd z moimi ulubionymi bajeczkami. Fajnie było je zobaczyć. Potem zasnąłem znowu, leki jeszcze na mnie mocno działały i otumaniały. Wtedy spanie było takie fajne :) To był już wieczór, kiedy się obudziłem, dostałem pierwsze piciu, ale mi wtedy smakowało, soczek jabłkowy, mniam, mniam, piłem dosłownie duszkiem. No i dalej poszedłem kimać. Na noc została moja mama, tatko poszedł do hotelu. W nocy kilka razy budziłem się z płaczem, bo strasznie wszystko mnie bolało. Dostawałem dodatkowe dawki leków przeciwbólowych, przechodziło. Napiłem się soczki i dalej zasypiałem. Nad ranem mama była już tak padnięta, czuwaniem nade mną, że wymieniał ją tatuś. Kiedy się ranko budziłem tatko siedział przy mnie. Oglądaliśmy bajeczki i rozmawialiśmy. O 7 rano przyszedł Pan Profesor i Pani dr sprawdzić jak się czuję. Byli bardzo zadowoleni ze mnie, z tego jak sobie radzę. Po dwóch godzinkach przybiegła do nas mamusia. Już następnego dnia siedziałem u niej na kolanach, ale było fajnie. Ja jeszcze taki osowiały troszkę, ale przy każdym moim ruchu wszystko mnie bolało.


Kolejnego dnia, czyli 6 czerwca trochę się działo. Najpierw wyjęto mi jeden dren. Drugi został, bo dużo płynów się zbierało, ale to normalne po takiej operacji. Później pękła mi jedna żyła, w której miałem założonego motylka (wenflon) i kroplówka zamiast do krwiobiegu dostała się do mojej rączki, która bardzo bardzo spuchła i minęło dużo czasu zanik ta opuchlizna zeszłą, na dobre dopiero następnego dnia. Przełożono kroplówkę do motylka na nóżce, ale po jakimś czasie nóżka się zaczerwieniła i zrobiła się twarda, więc szybko ją usunięto. Trzeba było założyć kolejną. Lekarze nie mogli znaleźć odpowiedniego miejsca, wszystko pozarastane i cieniutkie. Znaleźli jednak w nietypowym miejscu. W żyłce zaraz nad serduszkiem, jeszcze nigdy nie miałem tam wenflonu. To nie był jednak koniec przygód z tymi motylkami, wenflonami i drogami. Plasterki, które przyklejony były do drogi centralnej, czyli duuuużego wenflony, na szyjce, poodklejały się, leciała krewka i droga się zepsuła. Trzeba było ją wymienić. Dostałem syropek na uśpienie i na ból, a lekarze zamieniali wejście centralne.
Po wszystkim przyjechała do mnie taka wieeeelka żyrafa zrobić mi zdjęcie rtg klatki pierściowej.


Wyspałem się, odpocząłem i nadszedł czas na powrót z intensywnej terapii na kardiologię. Tak się cieszyliśmy razem z Rodzicami, że tam wracamy. Nie wiem dlaczego, ale na kardiologii było znacznie lepiej, mimo że i lekarze i pielęgniarki były przemiłe. Na kardiologii byli też moi koledzy z Polski, więc zawsze raźniej, prawda? Resztę popołudnia przespałem budząc się tylko na picie i jedzenie.


7 czerwiec. Zapomniałem Wam powiedzieć, że cały czas od drugiego dnia po zabiegu przychodzi do mnie bardzo fajny Pan fizjoterapeuta i ćwiczy ze mną po kilka minut. Próbował mnie pionizować i siedziałem już w moim wózeczku. Strasznie słaby jestem, nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, motylki, rurki i kabelki przeszkadzają. Udało się postać z pomocą rehabilitanta kilka sekund, a to już krok do przodu.

 

Po ćwiczeniach zjadłem obiadzik i leki, a jest ich nie mało i poszedłem spać. Przed pierwsze dni dużo spałem, ale mówią, ze sen to zdrowie, a i nic nie boli jak się śpi. Już nie mówiąc, że czas szybciej leci :)

 

Kolejne dni były coraz lepsze, co dziennie jakiś lek odstawiony, jakaś rurka odjęta. Uśmiechałem się coraz więcej. A wiecie jakie badanie podobało mi się najbardziej? Echo serca. Pan dr przyjeżdżał na salę takim takim wielkim sprzętem, z monitorem, na kółkach, podłączał do gniazdka, odpalał, a potem przykładał mi głowicę do klatki piersiowej, a na ekranie pojawiało się moje serduszko tak od środka. Lubiłem patrzyć na monitor i słuchać szu szu szu. Uśmiechałem się do lekarzy oni do mnie również. Echo każdego dnia wychodziło lepiej, płynów było coraz mniej.

 

 

10 czerwca miałem pierwszy spacerek po oddziale (po operacji oczywiście). Ja jak królewicz w karocy siedziałem sobie wygodnie, mamusia prowadziła wózek a tatko trzymał pudło od płynów, do którego podłączony był mój dren, tle oraz stojak z pompami infuzyjnymi, do których też byłem podłączony. Ależ miałem frajdę. W końcu wydostałem się z łózka, dość już leżenia. Na korytarzy spotykałem kumpli. Bawiłem się zabawkami z pokoju dla dzieci i radośnie zaczepiałem Panie pielęgniarki, który także uśmiechały się do mnie :)


12 czerwca miałem mały kryzys. Pojawiła się wysoka gorączka. Postanowiony szybko wyjąć drogę centralną z szyjki, bo prawdopodobnie to ona była winna. Pobrano krew, końcówkę drogi wzięto również do badania, podano leki przeciwgorączkowe i antybiotyk, a wieczorkiem gorączka minęła.

 

Następnego dnia, w 9 dobie po operacji usunięto mi ostatni dren. Nie wyobrażacie sobie nawet jaka ulga, choć już powoli przyzwyczajałem się do tej rurki. W końcu mogłem porządnie przytulić się do mamy i do taty, spokojnie bawić się w pokoju zabaw pełnym zabawek. To takie wielki krok w przód. Teraz już tylko czekałem na decyzję wypuszczenia mnie do domku.

 

14 czerwca, dzień po wyjęciu drenu, "wygnali” nas na spacerek. Jej jak wspaniale się oddychało świeżym powietrzem. Choć pierwszy spacerek trwał tylko pół godzinki, to na salę wróciliśmy w superowych humorkach. Byliśmy w parku obok zaraz obok Kliniki, biegało tam z dwadzieścia króliczków, podobnych do mojego Bobka, (tęskniłem za nim).

 

Było już wszystko tak wspaniale, aż znowu zagorączkowałem. Lekarze uspakajali, że to normalne, że organizm się broni, że po prostu tak może być. Ale Rodzice nie dali sobie spokoju i kolejny raz prosili o powtórzenie badań. Na szczęście nie wyszły gorsze niż poprzednio, a więc trzeba było się troszkę wyluzować i uspokoić. I to pomogło :)

Następne dni czyli już trzy ostatnie spędziłem głównie na zabawie w pokoju zabaw, z koleżankami i kolegami, na spacerach po parku i Klinice. Najbardziej podobała mi się jazda windą, mógłbym w niej siedzieć i siedzieć :) uśmiechałem się do każdego kto w niej był i zaczepiałem. Może to głupie ale miałem takie powera jak to się mówi, że po prostu mnie energia w środku roznosiła :)



18 czerwca popołudniu przyszedł do nas pielęgniarz Lukas, mówiący po polsku i zapytał czy chcemy iść na noc do hotelu (tam gdzie tatko nocował), a rano następnego dnia przyjść tylko po wypis i spotkać się z lekarzem. Tak bardzo się ucieszyłem, choć wiedziałem, że byłaby to moja ostatnia nocka w szpitalu, ale bardzo chciałem spędzić noc w mamusią, tatusiem i wielkim spokojem, bez pikania aparatury, bez mierzenia ciśnienia, saturacji, temperatury itp. Tak więc, popołudniu po mojej poobiedniej drzemce, wyjęto mi ostatnie szwy od rurki drenowej i poszedłem z Rodzicami do Familienhausu. Było bardzo gorąco, świeciło ogromne słońce. Mamusia nas zapakowała, potem tatko zapakował auto. Przygotowaliśmy sobie rzeczy na jutro rano i podróż. Resztę czasu spędziliśmy na zabawie w pokoju zabaw dla dzieci w hotelu, na grze w piłkarzyki (ja pomagałem tacie, mama przegrywała i się wkurzała na nas, ale świetna zabawa była), bujałem się z tata na fajnej bujaczce, na takiej jakby pajęczynie, u nas takiej nie ma a szkoda.

 

Tak nam minęło wtorkowe popołudnie. Poszliśmy spać.

Rano o 9 stawiliśmy się na oddziale, tak to było zaplanowane dzień wcześniej. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę z kolegami z Polski, aż przeszedł do mnie mój ulubiony Pan dr i Pani dr, która pomagała w tłumaczeniu. Pan dr mnie zbadał, przybił piątkę, wręczył wypis i mogliśmy już jechać. Zjechaliśmy jeszcze windą do Pana Profesora, osobiście Mu podziękować za uratowanie mojego życia. Pan Profesor i Pani dr byli ze mnie bardzo zadowoleni, że tak pięknie dałem sobie radę z tak ciężką operacją jaka miałem. Dzięki nim dostałem ogromną szansę na lepsze życie, na efektywniejszą rehabilitację. Moje saturacje teraz wynoszą 90-93% a przed operacją ledwo sięgały 70%., także wyobraźcie sobie jak ja się wspaniale czuje !

O godzinie 9.15 wyruszyliśmy z przyklinicznego parkingu. Przed nami długa droga, ale za to cel był upragniony! Powrót do domku, trzeba było dać radę i już.

Jechaliśmy równo 11 godzin, zatrzymaliśmy się tylko raz na 20 minutek. Padnięci dotarliśmy szczęśliwie do domku.


Jak wspaniale i cudownie było zobaczyć moje łóżeczko, zabawki i wszystko inne, wykapać się w mojej wanience i pójść spać, ale wcale nie chciałem iść spać, chciałem za wszelką cenę się bawić. Rodzice mi na to pozwolili, a co mieli zrobić, widząc wielki uśmiech i iskierki radości w oczu. Usiedli koło mnie i wpatrywali się w swojego najukochańszego, najcudowniejszego ich synka, różowego chłopczyka, którego kochają nad życie.

Tak oto kończy się moja opowieść o przygodnie w Niemczech. Jednak nie było by jej bez Was, bo najpierw to Wy stanęliście na wysokości zadania, aby zdobyć wymaganą, kolosalną kwotę 30 000 euro. Kocham Was!!!! i nigdy Wam tego nie zapomnę.

Kolejny cel-stanąć na nóżki, dla siebie, dla Rodziców i dla Was!!